Z początku planowałem, że ten wpis będzie listą moich ulubionych opowieści grozy. Często pyta się mnie: co pan czyta, co pan poleca? Zdałem sobie jednak sprawę, że to drugie pytanie jest cholernie trudne. Bynajmniej nie dlatego, że nie umiem wskazać ulubionych tytułów.

Na czym więc owa trudność polega? Na tym, że mój gust niekoniecznie musi pokrywać się z gustem osoby, która pyta albo czyta moje polecanki (nazywane niekiedy cacankami). Ba, jest prawie pewne, że nie pokrywa się w stu procentach. Z prostego powodu. Żadna z tych osób nie jest mną, a ja nie jestem żadną z nich.

Na spotkaniach autorskich z młodzieżą często zaczynam monolog od małego eksperymentu psychologicznego. Zadaję losowej osobie z widowni pytanie: o kim powiesz, że ma dobre poczucie humoru?

Zazwyczaj odpowiada mi cisza. Kiedy natomiast ktoś odważa się zabrać głos, naprawdę rzadko zdarza mi się usłyszeć poprawną odpowiedź, która brzmi: powiesz tak o osobie, która ma takie samo poczucie humoru, co ty. Kiedy to już pada, odpowiedź na drugie pytanie, jakie wówczas zadaję („O kim powiesz, że słucha dobrej muzyki?”), na ogół nie sprawia słuchaczom problemu.

Podobnie jest z literaturą i z gustem literackim. Powiesz o kimś, że ma dobry gust literacki, jeżeli czyta i zachwyca się tymi samymi książkami, co ty. To bardzo ciekawe zagadnienie. Bo oznacza automatycznie, że również nasz gust zawsze określamy jako dobry. W tym miejscu warto więc się zastanowić, skąd ów gust się bierze.

Każde upodobanie (nie tylko literackie) kształtowane jest przez czynniki środowiskowe – wychowanie, edukację, osoby, jakie spotykamy w życiu – oraz – to nie żart – genetycznie, także przez płeć, która determinuje postrzeganie świata (to nie przypadek, że gdy jesteś mężczyzną, istnieje mniejsza szansa, że spodoba ci się romans lub erotyk). U niektórych inteligencja zależy nawet w 75% od genów! Innymi słowy: czasem od rzeczy, na którą nie masz wpływu, bo się z nią rodzisz, może zależeć, czy lubisz trudne w odbiorze książki, przy których czytaniu trzeba się skupić, czy lekkie, rozrywkowe, służące bardziej odprężeniu się, w których treść, czyli historia, jest ważniejsza od wysublimowanej formy.

Czy mimo to da się określić, które są lepsze?

W tym momencie w naszych rozważaniach pojawia się jeden mały problem. Bo o ile ktoś wynalazł sposób, by zmierzyć przykładowo czyjeś IQ i wyrazić je liczbą, o tyle jeszcze nie wynaleziono miary, która mierzyłaby jakość gustu literackiego. Mierzyłaby, a więc określałaby, że badany obiekt jest obiektywnie… jakiś. Tak jak metry mierzą odległość i obiektywnie możemy stwierdzić, że Pałac Kultury jest niższy od Wieży Eiffla. Tak jak stopnie Celsjusza mierzą temperaturę i obiektywnie możemy stwierdzić, że latem jest cieplej niż zimą; a kilogramy masę, dzięki czemu obiektywnie mogę stwierdzić, że jestem cięższy niż 10 lat temu, kiedy na podstawie mojego wyglądu H. G. Wells mógł napisać „Niewidzialnego człowieka 2”.

Kiedy to sobie uświadomiłem, wysadziło mi mózg. Jeden z fundamentów mojego życia brutalnie runął. Oto bowiem okazało się, że mój osobisty gust nie jest żadnym wyznacznikiem jakości, jak dawniej naiwnie sądziłem, zajadle dyskutując na forach o literaturze, muzyce czy filmie. No bo dlaczego właściwie miałbym tak sądzić? Na jakiej podstawie? Dlaczego miałbym jednogłośnie rozstrzygać, że coś jest dobre, a z kolei coś innego – wręcz przeciwnie? Kiedy spojrzymy na to z trochę innego punktu widzenia, jest równie ciekawie. Bo to nie znaczy również, że mój gust jest zły. Takie rozważania są bez sensu, tego zwyczajnie nie da się zmierzyć. Gust jest mój, unikalny, powstały na bazie mojego ukształtowania przez czynniki środowiskowe i geny. Określa, co mi się podoba. Gustu nie powinienem się wstydzić, bo wtedy powinienem wstydzić się również całej historii mojego życia.

Rozumowanie to można rozszerzyć – nie można o żadnej książce obiektywnie powiedzieć, że jest dobra albo zła, podobnie jak o artyście, że jest w swojej sztuce najlepszy. Aby stwierdzić, że coś jest obiektywnie „naj-„, trzeba to zmierzyć, a więc wyrazić liczbą. Mistrzem podnoszenia ciężarów jest ten, kto podniesie najwięcej. W meczu piłki nożnej lepszy jest ten, kto strzeli więcej goli. W sportach walki natomiast gorszy jest ten, kto krócej utrzyma się na nogach lub – jeżeli żaden z walczących nie padnie – kto zadaje mniej ciosów. Rozumowania tego nie da się jednak przenieść na sztukę. Każdy, kto mówi, że artysta X jest najlepszy, tak naprawdę ma na myśli „artysta X jest moim ulubionym„. A przecież jedno nie jest równoznaczne drugiemu.

Ktoś może teraz powiedzieć: hola, hola, przecież istnieje coś takiego jak warsztat, czyli zbiór reguł, których przestrzeganie determinuje satysfakcję widza, słuchacza lub czytelnika z odbioru dzieła.

Ha! Jedno słowo na „S” sprawia, że cała koncepcja pada. Satysfakcja, która też jest pojęciem subiektywnym! Nie da jej się zmierzyć obiektywnie (dla każdego tak samo), podobnie jak tego, czy jakiś zabieg działa bez względu na to, kto jest odbiorcą. Przykład? Wielu nauczycieli kreatywnego pisania, w tym tacy ze stopniami doktora nauk humanistycznych, powie Wam, że dobre pisarstwo to sztuka skracania, czyli pozbywania się zbędnych słów, wątków, bohaterów i nieprzesadzania z długością zdań. Taką radę przeczytacie nawet w książce „Jak pisać. Pamiętnik rzemieślnika” Stephena Kinga. Brzmi rozsądnie? Zgodzę się, potrafię wymienić wiele zalet takiego podejścia. Sam staram się je stosować.

A potem sięgam po Lovecrafta, którego zdania zajmują czasem nawet pół strony.

Inna rada, która powtarza się nadzwyczaj często, to „pokaż, nie opisuj”. Czyli wyobraź sobie, że kręcisz film, w którym nie ma narratora, i masz pokazać bohatera w akcji. Nie pisz o nim „jest dowcipny”, tylko pokaż, jak opowiada żart, aby odbiorca sam doszedł do wniosku, jaki jest bohater. Brzmi rozsądnie? Zgodzę się, przecież tak poznajemy ludzi w prawdziwym życiu. Tak powinniśmy wyrabiać sobie o nich zdanie, nie przez pryzmat czyjejś opowieści, subiektywnej i nierzadko przerysowanej.

A potem sięgam po „Ojca chrzestnego”, w którym Mario Puzo zaczyna każdy rozdział długim opisem, jakim usposobieniem cechuje się bohater, którego akurat wprowadza.

Takie przykłady można mnożyć.

Pojawia się zagwozdka: kto ma rację? Lovecraft czy King? Puzo czy ci, którzy pokazują, a nie opisują? Odpowiedź: wszyscy. W zależności od tego, kto ich czyta. Co kto woli. Do wyboru, do koloru.

Czy te rozważania prowadzą do konkluzji, że dyskusje o literaturze nie mają sensu? Teoretycznie jedyne, co nie podlega dyskusji, to miary (metr to metr i basta!), ale problem pojawia się, gdy zaczynamy te miary interpretować (metr to dużo czy mało?). Bo perspektywa znowu zależy od punktu widzenia, który został ukształtowany środowiskiem i genami. Dyskusja nie powinna więc toczyć się o naszych upodobaniach, tylko o empatii i świadomości. O tym, czy potrafimy słuchać i rozumieć pewne kwestie. Nie tylko to, że nasz gust nie jest, nie był i nigdy nie będzie jedynym właściwym.

Także to, że jeżeli ktoś ma inny, jest to jak najbardziej w porządku.